top of page

W A R S Z A W A. epizod 4

Warszawa w odcinkach. We fragmentach. Przed Wami warszawska seria, a właściwie serial. Kolejne epizody to moje małe zachwyty. Zachwyty miastem, które na tle innych stolic może jest niepozorne, kryje w sobie jednak mnóstwo sekretów, które można dość szybko oswoić i cieszyć się jego wielkomiejskością, która jednak nie męczy i ma w sobie coś swojskiego. To historia Polski i poszczególnych ludzi zamknięta w administracyjnych ramach. To też historia architektury i walki o idee. Chodźcie z nami na spacer po Warszawie.

Miejsce akcji : Warszawa, park Agrykola, opowieść napisała Paulina Klepacz
 
Taki moment zdarza się zdecydowanie za rzadko. Moment, kiedy można nie myśleć
o tym, co jutro, pojutrze, za miesiąc, rok, dwa. Po prostu cieszyć się chwilą i oddawać
marzeniom. Wiosenne popołudniowe słońce łaskotało ją po policzku. Tak właśnie
mógłby ją dotykać. Opuszkami palców badać każdy milimetr jej twarzy, gładzić łuki
brwiowe, trącać swoim nosem jej nos, delikatnie wydmuchiwać powietrze do jej ucha,
szepcząc, jak bardzo mu się ona podoba, jak bardzo jej pragnie.

Przychodzi tu na spacer, do Parku Agrykola, co rano i co wieczór. By przejść się u
podnóża Zamku Ujazdowskiego i poczuć jak królowa. Jak pani swojego życia, której
nic do szczęścia nie trzeba. I nikogo. Która wśród majowej wybuchającej zieleni,
śpiewu rozbudzonych na dobre ptaków, plusku kamieni wrzucanych z impetem przez
dzieci do wody i dalekiego szmeru samochodów pokonujących Trasę Łazienkowską
przechadza się niespiesznie, cieszy chwilami tylko dla siebie. Kiedy może stanąć i
zapatrzeć się w wiewiórkę baraszkującą na drzewie czy zatopić w swoich myślach,
poukładać je jak klocki, które w ciągu dnia niesfornie przetaczają się przez jej gorącą
głowę. Klocki z liczbami, słowami, imionami, datami.


 
Pewnego dnia ktoś potrącił ja i wyrwał z błogiego zamyślenia. Chłopak mógł mieć na
oko kilka lat więcej niż ona, przeprosił ją, zapytał, czy nic się nie stało, a ona
potrząsnęła głową. Skinął jej na pożegnanie swoją i idąc przed siebie żwawym
krokiem, zniknął prędko między drzewami. Patrzyła długo za nim, w nosie świdrował
jej jego zapach. Potrząsnęła głową i spiesznie ruszyła do domu. Ile to już chłopców
wąchała, ilu składało pocałunki na jej miękkiej skórze z delikatnym meszkiem,
wywołując przyjemne dreszcze. Przecież doskonale wiedziała, jak wywołać je na
własną rękę. Chłopcy przychodzili, odchodzili, urozmaicali jej czas. Jednak gdy ich
nie było nie żałowała i nie próżnowała, nie odmawiała sobie rozkoszy, uwielbiała
dotykać chłodnej skóry i doprowadzać ją do wrzenia, do czerwoności, tkliwości. Tylko
ona sama znała najskrytsze sekrety własnego ciała i zakamarki rozkoszy.

Zaczęła go widywać. Codziennie rano i wieczorem. Może zamieszkał gdzieś tutaj w
pobliżu. A może wcześniej go nie zauważała. Uśmiechali się do siebie niepewnie,
jakby nie wiedzieli, czy wypada, czy powinni. Każde szło w swoją stronę. Ona jednak
już nie była wolna i lekka. Ilekroć go spotkała, zostawał jej już w głowie. Nie
przyznawała się sama przed sobą, ale jeszcze chętniej udawała się na te swoje
przechadzki, zapewne przez niego. Błądziła wokół fontanny leniwie tryskającej wodą,
by przedłużyć spacer, bo już się nie liczył, gdy nie wpadła na niego.

 
Któregoś dnia, gdy to się stało, gdy się z nim nie spotkała, zezłościła się na siebie.
Wszystko w niej się zagotowało. Zaczęła sobie wyrzucać w duchu, że tak się
przywiązała, że ugania się jak podlotek za chłopakiem, łasa na jego uśmiechy,
łaknąca pieszczoty jego spojrzenia. Odwróciła się na pięcie i postanowiła już tu
więcej nie przychodzić. Przecież w okolicy tyle jest pięknych parków! Ona wycofuje
się z tej gry. Gry uśmiechów, spojrzeń, pozorów, pogoni za nie wiadomo czym, nie
wiadomo kim. Przecież nie znała nawet jego imienia! Gdy tak szła pogrążona w
wyrzucaniu sobie głupoty, wpadła tym razem ona na niego.
– To pan – powiedziała kipiąc wciąż od emocji.
– To pani – odpowiedział.
Stali, mierząc się wzrokiem, przez dłuższą chwilę. Na ich twarzach mieniła się
radość, gniew, niepokój i niedowierzanie. Byli blisko, piekły ich wciąż ramiona,
którymi się zderzyli.
– Przepraszam, byłam zamyślona – wydusiła w końcu z siebie.
– Jesteśmy kwita – odparł.
– I co teraz?
– Może ma pani ochotę umówić się tu ze mną w sobotę na badmintona.
– Na badmintona?
– Owszem.
– Dlaczego by nie.
– Wspaniale.
– Naprawdę?
– Od dłuższego czasu chciałem panią poznać.
– Ach tak…
– Ale jestem nieśmiały, trudno mi wyjść z inicjatywą.
– Dlaczego więc dziś?
– Bo nadarzyła się okazja, nie mogłem z niej nie skorzystać.
– Dlaczego badminton?!
– To przyjemna gra, radosna, pełna emocji…
– Emocje mogą przytłoczyć.
– Można się wtedy wycofać, wyhamować…
– Wycofać? Zrobić krok w tył? Kiedy emocje już kipią? Boi się pan emocji?
– To nie tak. To znaczy… A pani, pani się nie boi?
– Pewnie, że się boję. Jak cholera! Ale najważniejsze to ustalić jasne zasady gry, a
emocje, emocje, które na pewno się pojawią, potraktować jako bonus. Bez emocji
jest nudno. A dorośli ludzie potrafią sobie z nimi radzić.
– Tak pani myśli?
– Tak, zbyt długo gram na własnych zasadach, żeby się w tym wszystkim nie
orientować. By z powodu emocji odmawiać sobie przyjemności. Czy też by ich wagi
nie doceniać.
– Może wyłoży mi to pani? Tę filozofię? Tę taktykę?
– Wie pan co, chyba nie mam czasu na to. Na takie gierki. Tym bardziej, że jest
ryzyko, że pan się wycofa.
– Nie lubi pani ryzykować?
– To zależy.
– Może warto zaryzykować mimo wszystko? Stracić trochę czasu w imię
przyjemności.
– Wątpliwej – odpowiedziała, odwróciła się na pięcie i śmiejąc się do siebie, ruszyła wydeptywać nowe ścieżki.

 


 
fotografie Piotr Czyż ,bohaterka sesji Helena Ganjalyan
bottom of page