top of page

autorstwa Pauliny Klepacz

 
Bolało go kolano. Choć bardzo nie chciał, zatrzymał się na pierwszym lepszym
parkingu. Betonoza zalana słońcem a na niej jedno rachityczne drzewko, które
uchowało się tu jakimś cudem. Wysiadł z auta i rozprostował zastane kości.
Przeciągnął się, ziewnął i zaczął zastanawiać, co dalej. Do celu miał jeszcze sporo.
Jechał do Karlsrunn, dziś to czeska Karlova Studánka. Liczył, że będzie praktycznie
sam w niewielkiej uzdrowiskowej miejscowości. Znajdzie jakiś nocleg w
zapomnianym pensjonacie, umówi zabiegi, będzie pił zdrojowe wody i spacerował, a
właściwie włóczył się bez celu, zastanawiając się nad swoim życiem. Za dokładnie
cztery dni wypadały jego trzydzieste urodziny. Z jednej strony czuł, że jeszcze tak
niewiele wie, niewiele przeżył, zobaczył, poczuł. A z drugiej – jakby miał już za sobą
całe życie. Posypało mu się zdrowie, związek, w pracy miał kryzys. Wziął więc urlop,
spakował plecak i postanowił pojechać do miasteczka, w którym był kiedyś zaledwie
przyjazdem, przez przypadek. Chciał choć na chwilę przepaść, uciec od
wielokomiejskiego zgiełku, fałszywych przyjaźni, swojej niepewności i mnóstwa
kompleksów.

Spacerują po Wrocławiu i nie mogąc wyzwolić się od dusznych myśli o swoim
fatalnym położeniu, trafił na Teatralną. Nagle wyrosły przed nim Miejskie Zakłady
Kąpielowe. XIX-wieczny gmach Wrocławskiego Centrum SPA, jak dziś obiekt się
nazywa, zrobił na nim niemałe wrażenie. Wieże ze strzelistymi dachami, półkoliste
wysokie okna, mocne mury z odrobiną finezji. Oczywiście słyszał gdzieś kiedyś o tym
obiekcie, najpewniej czytał. Postanowił nieco zmienić plan swojej wycieczki i wstąpić
do środka.
Po uważnym przestudiowaniu listy zabiegów, zdecydował się na leczniczą kąpiel z
borowiny o właściwościach przeciwbólowych, przeciwzapalnych i
przeciwobrzękowych. Już miał iść do wskazanego przez miłą recepcjonistkę gabinetu
zabiegowego, ale przystanął przed rzeźbą młodej nagiej dziewczyny dźwigającej
pękate dzbany z wodą.
To posąg panny łaziebnej – zagadnęła go kobieta w jasnoróżowym kitlu. –
Zapraszam do gabinetu numer 7. Ruszył za nią posłusznie bez słowa, przyglądając
się temu, jak idealnie splecione w warkocz były jej długie kruczoczarne włosy.
Marianna zaczęła przygotowywać kąpiel, opowiadając o zaletach kąpieli torfowych
oraz dopytując o dolegliwości Jana. Przedstawili się sobie jeszcze pod drzwiami sali
zabiegowej. Marianna sprawnie wykonywała kolejne czynności, widać, że miała w
tym wprawę, robiła to wiele razy dziennie. Woda szumiała przyjemnie, a Marianna
zaczęła mu opowiadać znienacka historię o pannie łaziebnej. – To oczywiście historia
miłosna – ostrzegła, robiąc okład z borowiny na jego bolące kolano.

***


Nie wiemy, jak miała na imię, tak to już jest, że bohaterki często są bezimienne,
wystarczy, że są piękne, cieszą nasze oczy, prawda? Mogła mieć 19, góra 20 lat.
Przyjmijmy, że na imię miała Zofia. Były lata 20. XX wieku. Pewnie była z
wielodzietnej rodziny i jako najstarsza z rodzeństwa postanowiła pomóc. Zatrudniła
się w Miejskich Zakładach Kąpielowych, które w ówczesnym Breslau działały coraz
prężniej. Miejsce było bez wątpienia prestiżowe i bardzo nowoczesne. Kompleks

oferował nie tylko pływalnie dla dorosłych i dla dzieci podzielone ze względu na płeć
zgodnie ze zwyczajem tamtych czasów, lecz także łaźnię parową czy oddział wanien
higieniczno-leczniczych. W reprezentacyjnym gmachu mieściła się także restauracja,
kawiarnie, czytelnia, działał zakład fryzjerski i inne salony urody. Pływalnia położona
był niedaleko dworca kolejowego i promenady będącej wówczas częstym miejscem
spacerów mieszkańców miasta.

Zofia pomagała w salach kąpielowych, donosiła wodę do sauny, asystowała przy
zabiegach leczniczych. Uwijała się jak w ukropie. W jednej z takich pracowitych
chwil, w świetle rzuconym na jej twarz z kolorowego witraża, gdy kręciła się między
fontannami, stąpała lekko obciążona dzbanami z wodą po kolorowych mozaikach
ułożonych na podłodze we wnętrzach do rzymskich łaźni, jakby tańczyła pod
masywnymi sklepieniami i między kolumnami oraz rzeźbami z piaskowca, dostrzegł
ją Joseph Hugon. Może akurat przystanęła, by otrzeć niewielką silną dłonią pot z
czoła lub poprawić ciasno spleciony warkocz. Joseph się zachwycił. Zofia wydała mu
się mityczną postacią, rzymską boginką czy nimfą w tej przestrzeni tak mocno
nawiązującej do starożytnych rzymskich łaźni.

Joseph był studentem wrocławskiego wydziału sztuk pięknych. Jak wielu innych
mieszkańców przychodził do łaźni, by zażyć relaksu, porozmawiać, spędzić czas z
kolegami. Malował i rzeźbił na zaliczenia do późnych godzin nocnych, potrzebowała
więc oddechu. Kiedy jednak jego serce zabiło mocniej do panny łaziebnej,
postanowił odwiedzać zakłady kąpielowe przynajmniej raz w tygodniu. W liście do
matki poprosił o dodatkowe fundusze na zabiegi, co uargumentował coraz słabszym
zdrowiem. Bywał na Teatralnej, kiedy tylko mógł. Początkowo wystarczało mu jedynie
patrzenie na to, jak Zofia się krząta, dolewa gorącej wody czy podaje komuś ręczniki
kąpielowy albo wyciera mokrą podłogę. Z czasem ośmielił się do niej zagadywać,
mówić coś o pogodzie, zdrowiu, ona zwykle coś odpowiadała w pośpiechu, poprawiał
włosy i biegła dalej z przepraszającym uśmiechem, bo pracy w łaźni miała co
niemiara. Joseph jednak zrzucał to na karb jej nieśmiałości, dziewczęcej niewinności
i jeszcze bardziej mu się Zofia podobała. Uwielbiał przyglądać się jej pracy, jej
twarzy, mokrym od ciepła i potu kosmykom włosy lepiącym się do twarzy, lśniący,
policzkom i płonącym oczom, pełnym różanym ustom, dumnemu ostremu
podbródkowi. Śniła mu się nocami, myślał o niej co dzień. W końcu postanowił
wyznać pannie łaziebnej to, co do niej czuje, jak bardzo ją wielbi.

Wybrał na tę okazję czwartkowy poranek, kiedy ludzi w łaźni było zwykle najmniej a
on nie miał tak wcześnie wykładów. Czekał na Zofię w hallu, wiedział, że na pewno
będzie tędy przechodziła, znał dobrze rozkład jej zajęć i trasy, tygodniami śledził ją
bacznie. Dziewczyna zdziwiła się, kiedy zwrócił się do niej po imieniu, nie sądziła, że
je zna. Kojarzyła go, przychodził tu dość często jak na studenta. Mówiło się, że jest
zamożny i nawet zdolny. Na jego nauki pieniądze miały słać matka i babka. Zofia
przystanęła na dźwięk swojego imienia, uprzejmie się ukłoniła i zapytał, w czym
może pomóc szanownemu panu. Szanowny pan nie mógł być od niej wiele starszy.
Miał śniadą twarz, gęste ciemnobrązowe włosy i takie też oczy, którymi przyglądał jej
się bacznie. Musiała w duchu przyznać, że był przystojny. Ale i natrętny. Wiele razy
zaczepiał ją w łaźni, gdy się spieszyła. Nie jeden raz miała ochotę mu odpyskować,
ale przecież nie mogła. Więc tylko wysyłała przepraszający uśmiech i wracała do
swoich zajęć. Niełatwo sobie wyobrazić, jak ogromne było jej zdziwienie, kiedy
dowiedziała się, że ów namolny młodzieniec tak często tutaj bywa dla niej. Że
oczarowany jest jej urodą, zaradnością, wielbi ją jak muzę i chciałby zaprosić ją na
spacer. Do parku, na lody, na kawę. Zofia stała chwilę osłupiała, twarz jej płonęła z
zakłopotania. Takiego wyznania się nie spodziewała. Owszem, czuła często jego
wzrok na sobie w łaźni, ale nie on jeden wlepiał w nią swoje ślepia. Poza tym nie były
jej miłostki w głowie. Połechtało ją to, że ktoś specjalnie dla niej tu przychodzi, że ją
podziwia, że docenia jej urodę i pracowitość. Nie wiedziała jednak, co o tym myśleć.
Czuła się… osaczona. Zaszczuta jak zwierzyna w lesie. Poza tym nie przywykła do
tego, by pozwalać sobie na przyjemności. Ona i konkury? Spacer, kawa i lody ze
studentem z bogatego domu? To się przecież w głowie nie mieści! Stała osłupiała,
myśli galopada, on nalegał, kolejne komplementy pod jej adresem posyłając. Na
odczepnego – zgodziła się. Umówili się z nim na sobotę – Zofia akurat miała wolne.
Matka będzie zła, że nie pomoże jej przy młodszych dzieciach, ale może zrozumie.
Wyrwie się na chwilkę. Wiedziała, że nie może go zawieźć, bo jak poskarży się
komuś wysoko postawionego, to może stracić posadę łaziebnej, a trudno się było o
nią wystarać w tych czasach – szukali panienek ładnych i zaradnych zarazem, co
ciężkiej pracy się nie boją i męskich nieprzyjemnych komentarzy na temat piersi,
bioder czy warkoczy, a przy tym są posłuszne, miłe, niemal święte. Zofia musiała
wiele razy więc gryźć się w język, idąc z ciężkim dzbanami, musiała spuszczać swój
wzrok hardy i na usta uśmiech wciskać.

Nadeszła sobota. Panna łaziebna Zofia w odświętnej granatowej sukience zapinanej
na niewielkie obleczone materiałem okrągłe guziczki, z białym kołnierzykiem i
plisowaną spódnicą w pół łydki szła szybko przez Breslau, w rękach ściskając małą
czarną torebkę z krokodylej skóry zapinaną na metalowe zapięcie z kuleczkami,
którą pożyczyła jej matka. Obcasy stukały głośno o bruk. Wracała do domu i była
chyba zadowolona, mimowolnie uśmiechała się pod nosem. Po tej sobocie były
kolejne. Joseph wciąż odwiedzał też Zofię w łaźni, co ją drażniło, ale uśmiechała się
promiennie. W końcu wszyscy twierdzili – i matka, i sąsiadka, i wszystkie inne
łaziebne, że Zofia ma niebywałe szczęście, bo kto to widział, żeby taki panicz chciał
łaziebną. Wprawdzie piękną, ale wciąż ubogą i niewykształconą, cudem potrafiącą
czytać i pisać. Trzeba myśleć o przyszłości, powtarzała sobie Zofia, i pełna rozterek
zgodziła się po sześciu miesiącach wyjść za Josepha – została narzeczoną.

Joseph wciąż wielbił Zofię, ale długo jednak żył z jej wyobrażonym obrazem w
głowie. Nie spodziewał się więc po ukochanej twardego charakteru, jaki według niego
panience nie przystoi. Wyobrażał ją sobie niemal jako anielicę, a miał przed sobą
dziewczynę z krwi i kości, nie wahającą się wyrazić swojego zdania. I to dość ostro.
Bez ceregieli. Mimo wszystko był pewien, że to ją chce poślubić, a charakter panienki
da się utemperować. Zaczął się zatem głowić, jak taką narzeczoną matce i babce
przedstawić. W końcu wpadł na świetny, według niego, pomysł, jak relacje z
kobietami swojego życia poukładać.

Znowu sobota. Zofia czekała niecierpliwie w miejscu umówionego spotkania. W
rękach ściskała torebkę z krokodylej skóry, a na sobie cienką sukienkę w koralowym
odcieniu. Czuła się dziwnie. Jakby serce w niej urosło. Czyżby niechęć w końcu
przerodziła się w coś na kształt miłości? Panna łaziebna była zaskoczona, ale i coraz
bardziej szczęśliwa. Postanowiła, że wyzna Josephowi, co czuje. Przyszedł w końcu
nieco spóźniony, jakiś rozproszony. Powiedział, że najwyższa pora zacząć
przygotowania do ślubu. Z tego powodu oczekiwał przybycia do miast matki i babki.
Stwierdził, że lepiej, jeśli ceremonia będzie skromna, bez rozgłosu i bez jej krewnych.
Oznajmił również, że Zofia przedstawi się jego rodzinie jako zubożała szlachcianka,
którą poznał w czytelni w Miejskich Zakładach Kąpielowych. I niech się ona nie
martw o nic, jego matka spokojnie ją nauczy, jak zarządzać domem. I rzecz jasna
pora, by lada moment porzuciła pracę łaziebnej. W Zofii krew się zagotowała.
Stanęła przed Josephem, oczy jej płonęły, cała płonęła, krew się gotowała w żyłach.
W końcu wydusiła z siebie tylko, że musi to przemyśleć i odeszła szybkim krokiem,
bo do oczu już cisnęły jej się łzy, których nie potrafiła powstrzymać.


 
Minęło kilka dni. Joseph nieco zdenerwowany wchodzi do gmachu Miejskich
Zakładów Kąpielowych przy Teatralnej. Próbuje zachowywać się jak gdyby nigdy nic.
Na jego widok ludzie się odwracają, szepczą, a biegnąca z dzbanami młodziutka
łaziebna blednie. On uśmiecha się do niej i pyta o Zofię. – To pan nic nie wie
łaziebna jest jeszcze bardziej blada, odstawia dzbany i rąbkiem spódnicy ociera oczy.
Całe miasto żyje przecież wypadkiem panny, która spiesząc się w poniedziałkowy
poranek do pracy, o świcie, wpadła pod pędzący do pożaru beczkowóz straży…
wydusiła z siebie dziewczyna. Przerażony Joseph patrzył na łaziebną błędnym,
pytającym wzrokiem. – Tego samego dnia zmarła. Ludzie mówią, że nie zauważyła
wozu, bo taka była roztargniona z zakochania – łaziebna zaniosła się szlochem.
Joseph doznał szoku. Nie mógł wydusić z siebie słowa. Trupioblady skinął głową i
wyszedł. Szedł szybko, byle jak najdalej od Teatralnej, nie chcąc dopuścić do siebie
prawdy, próbując pozbyć się słów łaziebnej z głowy. Ostatnie dni, zdenerwowany, z
powodu tego, co między nim a Zofią zaszło, pracował zamknięty w mieszkaniu. A
ona, ona, w poniedziałek, w swojej ciemnej sukience i czarnych trzewikach
przemierzała o świcie ulice. Zapewne rozogniona i rozżalona, mając w głowie to
wszystko, co on jej powiedział, kiedy on spał jeszcze w najlepsze.

***


Joseph Hugon skończył studia i został rzeźbiarzem. Jakoś ułożył sobie życie, jak to
mężczyzna, zapewne znalazł opiekunkę domowego ogniska, może tym razem
pomogła mu w wyborze przedsiębiorcza matka. Jednak nie zapomniał o ukochanej
Zofii. Po latach wyrzeźbił postać panny łaziebnej i ofiarował ją wrocławskiej łaźni
zakończyła historię Marianna. – Czy tak naprawdę było? Czy ona faktycznie z
rozpaczy wpadła pod ten beczkowóz – zaczął dopytywać. Marianna wzruszyła
ramionami, spoglądając na duży ścienny zegar. – Tego się już nie dowiemy, ale ja tak
sobie o tym właśnie myślę. A odpowiadając na poprzednie pytanie – nie, nie pójdę z
panem i duchem pańskiej byłej dziewczyny na kawę. Niech już pan lepiej jedzie do
Karlovej, leczyć dalej to kolano i złamane serce.

 
fotografie - Piotr Czyż, bohaterka sesji - Weronika Wacławik, makijaż - Katarzyna Lewińska,
produkcja - Katarzyna Zielińska


Miejsce akcji - al. Armii Ludowej 16
Na budynku Wydziału Inżynierii Lądowej Politechniki Warszawskiej przyciąga wzrok
słoneczna kompozycja z płytek ceramicznych – fryz mozaikowy autorstwa
Kazimierza Gąsiorowskiego i Teresy Chromy-Gąsiorowskiej. Praca powstała w 1976
roku na budynku a jej tematem przewodnim jest historia Don Kichota z powieści
Miguela Cervantesa.

"SEZON ROZSTAŃ" ~ PAULINA KLEPACZ

Wraz z nadciągającymi wakacjami, u progu lata dusznego, słodkiego i
lepkiego, pęczniejącego, kiedy krew w nas buzuje, następuje sezon rozstań.
Upał odbiera nam rozum. Letnie burze dodają wiatru w żagle. I myśli sobie
człowiek, że jakoś to będzie. Jakoś tam się poskłada znowu, poskleja czy
połata potłuczone serce. Jakiś letni romans bez wątpienia nadejdzie a wraz z
nim czar zapomnienia. Latem chce się zaszaleć. Pożyć. Bez zobowiązań. Ale i
czasem uciec. Hen daleko. Przed sobą samym.
W jeden z upalnych czerwcowych dni stanąłeś w moim progu a mi stanęło
serce. Nie miałam wątpliwości, po co przyszedłeś. Wiedziałam, że to, co jest
między nami to nie na zawsze. Nie całkiem na poważnie. Że upomni się
prędzej czy później jedno z nas o wolność. Nie sądziłam jednak, że to
będziesz właśnie ty, że tu, że teraz.

 
Wyobrażałam sobie ten nieuchronny moment na milion sposobów podczas
bezsennych księżycowych nocy. Układałam w głowie idealne, piękne i długie
dialogi. Słowa otuchy, podziękowania, jakieś na przyszłość życzenia. A teraz
nie mogę nic z siebie wydusić, mam mętlik w głowie i jakby ktoś mi coś zabrał
ze środka, wyrwał, wydarł przemocą i już za tym czymś nienamacalnym
cholernie tęsknię.
I tak stoję w tym progu w odświętnej sukience. Łzy wielkie jak grochy lecące
ciurkiem i katar do kostek. Zachodzące słońce, co praży, jak gdyby nigdy nic,
osusza moje łzy, łaskocze po twarzy, jakby chciało mnie pocieszyć czy dodać
otuchy.
Maślany uśmiech z moich ust znikł. Ale jestem. Cala i zdrowa. Nie rozpadłam
się na milion kawałków. Jeszcze. Może ciągle jestem w szoku. Albo w
niezwykłej żałobie. Po miłości co ledwie rozkwitła. Ledwo co zaczęliśmy snuć i
realizować wspólne plany. Nieśmiałe, niewielkie, ale nasze. Zwiedzać
Warszawę za rękę. Chciałam słuchać, jak opowiadasz mi o architekturze,
nawet tuż zaraz po seksie.


 

Jeszcze pamiętam twój zapach. Ciepło twoich najbezpieczniejszych na
świecie rąk. Niezwykłą miękkość włosów. Subtelny odcień oczu. Kocham cię.

Jeszcze pewnie tylko przez chwilę. Gardło mam ściśnięte i niestety tego
wyznania miłosnego, którego tak bardzo się bałam, teraz nawet nie
wyszepczę.
Innej zaparzysz kawę rano. Zawrócisz w głowie. Poturbujesz serce. A twoje
dawno temu złamane nie ma się chyba dobrze do dziś. Martwię się o ciebie.
Zamiast się wściekać i przeklinać, zastanawiam, jak się masz. Jak się mają
twoje demony, o których za bardzo nie chciałeś mi opowiadać. Czy znajdziesz
gdzieś w końcu pocieszenie, którego nie potrafiłam ci dać? Czy to walka z
wiatrakami?


 
fotografie Piotr Czyż ~ bohaterka sesji Helena Ganjalyan
Warszawa w odcinkach. We fragmentach. Przed Wami warszawska seria, a właściwie serial. Kolejne epizody to moje małe zachwyty. Zachwyty miastem, które na tle innych stolic może jest niepozorne, kryje w sobie jednak mnóstwo sekretów, które można dość szybko oswoić i cieszyć się jego wielkomiejskością, która jednak nie męczy i ma w sobie coś swojskiego. To historia Polski i poszczególnych ludzi zamknięta w administracyjnych ramach. To też historia architektury i walki o idee. Chodźcie z nami na spacer po Warszawie.

Miejsce akcji : Warszawa, skwer im. płk. Zdzisława Kuźmirskiego-Pacaka, opowieść napisała Paulina Klepacz

 
Nie myślę o tobie, nic mi ciebie nie przypomina, aż nagle przychodzisz mi na
myśl. W najmniej odpowiednim momencie dnia. Kiedy powinnam właśnie
pisać sprawozdanie, płacić rachunki za prąd i za gaz, nastawiać obiad –
warzywa na zupę, wodę na makaron. Przychodzisz też podczas kąpieli.
Zakradasz się. Kiedy pomarszczonymi opuszkami palców próbuję rozgrzać
ciało, wciąż nie dość roztopione w gorącej kąpieli. Przypominam sobie smak
twoich pocałunków. Miękkie usta wędrujące od moich łuków brwiowych, przez
kości policzkowe, błądzące w okolicy karku, spływające na moje obojczyki falą
rozkoszy, która wstrząsa całym ciałem, aż przechodzą przez nie dreszcze.
Twoje palce – miękkie i gibkie – delikatnie zanurzające się we włosach,
muskające delikatną skórę, buszujące w rozmaitych zakamarkach ciała,
przynoszące bezpieczeństwo, zrozumienie, rozkosz, zapomnienie o wszelkich
kłopotach. I już nie potrafię się na ciebie gniewać. Odliczam czas do kolejnego
spotkania. Złoszczę się na wolno płynące sekundy.


 
Nie mieszkamy razem, nie dzwonimy do siebie za często. Wysyłamy
elektroniczne listy pełne ciepłych słów, czasem do korespondencji wkradną
nam się złośliwości, przytyki, gorycz codzienności przelewamy na siebie.
Każde z nas wstaje rano osobno. Chluśnięcie lodowatą wodą w twarz,
parzenie kawy, kręcenie się po mieszkaniu w półśnie. Oboje robimy tak samo.
Z tą jednak różnicą, że ty wstajesz o szóstej a ja bliżej ósmej. Potem dni w
biegu mijają nam prędko. Czasem uda się wybrać w tygodniu na spacer czy
na kolację.
Sobota i niedziela to dla nas święto. Zawczasu wypisujemy w swoich
kalendarzach, co chcielibyśmy razem zobaczyć, co zwiedzić, jakie wystawy,
muzea i galerie, parki, miejską architekturę. Co zjemy, co wypijemy. Co razem
obejrzymy i poczytamy. Zwykle nie starcza nam na wszystko czasu, bo
łapczywie rzucamy się na siebie, by się nasycić, ukoić tęsknotę. Potem
smakujemy siebie powoli, z namysłem, uważnie, żeby jak najwięcej z tego
mieć na kolejne dni. By zapamiętać każdy oddech, każdy dotyk, każde słowo,
spojrzenie. Budzimy się z soboty na niedzielę. Ty parzysz kawę, ja robię
śniadanie. Kręcimy się wokół siebie. Całujemy, przytulamy, tańczymy albo
patrzymy w siną dal przez okno, stojąc w objęciach i czekając na wieczór,
kiedy przyjdzie znów się rozstać.


 
Jak nikt inny potrafisz mnie rozzłościć. I wtedy moje serce zamarza. Skute
lodem nie łatwo na powrót rozgrzać. Rozniecić w nim ogień, pożądanie,
pragnienie bycia razem. Ale można to zrobić. Znasz sposoby. Gotujesz,
śpiewasz, robisz mi ciepłe kąpiele i masaże. Opowiadasz o tym, co dobre
było, i co jeszcze będzie. Ile jeszcze przed nami. Jak bardzo ci zależy. Jak nie
potrafisz oderwać swoich oczu, swoich rąk, swoich ust ode mnie. Oplatasz
mnie gorącymi udami i nie puszczasz. A ja rozpuszczam się, roztapiam. I
znowu chcę ciebie całego. Chcę cię zjadać po kawałeczku. Chcę chodzić do

naszych miejsc. Słuchać naszych piosenek. I snuć nowe plany, które w
większości spalą na panewce, a my skończymy między kołdrami, poduszkami,
na pomiętym prześcieradle. Zmęczeni, rozgrzani i szczęśliwi.


 
fotografie ~ Piotr Czyż . pozuje ~ Natalia Bielecka
bottom of page