DOM7 gru 2024Przed świętami dzieje się magia. Cuda się zdarzają. A kręte i przewrotne ścieżki losupotrafią zaprowadzić nas w niesamowite miejsca. Wystarczy zamknąć oczy, byznaleźć się pośrodku gęstego i ciemnego lasu, który jednak nie przeraża. Raczej kusiswoim majestatem i siłą. Przynosi spokój i bezpieczeństwo. W głębi takiego lasu,kiedy wyostrzy się wzrok, można dostrzec migoczące światełko. Podąża się kuniemu. Krok za krokiem. W końcu naszym oczom ukazuje się drewniany domek.Magiczna chatka, która zatrzymała się w czasie. A może czas jej po prostu niedotyczy.Ciepła ręka na chłodnej metalowej klamce. Skrzypnięcie drewnianych drzwi. Przednami otwiera się świat jak z bajki. Wnętrze chatki wygląda jakby udekorowały jepieczołowicie dobre wróżki, figlarne elfy i pracowite skrzaty. Nie dostrzeżemy nigdzieich śladów, za to nie wyjdziemy z podziwu wobec pracy ich niewielkich rączek. Napewno tu były. Kto inny miałby taką fantazję i potrafił tak cudownie przekuć marzeniaw rzeczywistość. Wyczarować słodkie bladoróżowe kokardy i w różne wzory,gigantyczne i maleńkie, zdobiące okna i krzesła, zielone wieńce oraz świeczniki. Ktoinny tak doskonale mógłby nakryć stół bieżnikiem w biało-różową kratkępieczołowicie ozdobionym falbanką, rozłożył prążkowany obrus i bawełnianezabawne serwetki…Na tak pięknie ozdobiony stole nagle pojawiają się tace ze sprężystymi owocowymigalaretkami, w których zamknięte jest wspomnienie lata. Obok nich dumnie piętrząsię mięciutkie magdalenki pod czekoladową kołderką, ponczowe babeczki napoprawę humoru, kandyzowane wiśnie i taki topione w rumie, złote kardamonki icynamonki.Najważniejsze jednak, że nagle wszyscy bliscy nam ludzie gromadzą się wokół tegostołu i właśnie wtedy dzieje się ta najpiękniejsza i najważniejsza magia. „Przywspólnym stole podczas jedzenia składamy sobie dobre życzenia” – wyszeptuje ktoś,wszyscy się śmieją, przytulają, życzą sobie szczęścia. Serwetki idą w ruch, sztućceprzyjemnie dzwonią, cynamon chrzęści w zębach. Życzymy Wam tak pięknych chwil– pełnych radości, czułości, ciepłych pocałunków i bezpiecznych ramion orazpyszności w cudownej atmosferze – nie tylko od święta.zobacz kolekcje domAbyście mogli dodać szczyptę magii do swoich wspólnych chwil, mamy dla Waskapsułową kolekcję Natalia Siebuła DOM. Znajdziecie w niej obrusy i serwetki wsłodką różową kratkę z falbankami, bieżniki i ściereczki w beżowe paseczki, ozdobnekokardki, którymi przystroicie swoje wnętrza według własnej fantazji. Bawcie siędobrze i cieszcie z bycia razem!
Przed świętami dzieje się magia. Cuda się zdarzają. A kręte i przewrotne ścieżki losupotrafią zaprowadzić nas w niesamowite miejsca. Wystarczy zamknąć oczy, byznaleźć się pośrodku gęstego i ciemnego lasu, który jednak nie przeraża. Raczej kusiswoim majestatem i siłą. Przynosi spokój i bezpieczeństwo. W głębi takiego lasu,kiedy wyostrzy się wzrok, można dostrzec migoczące światełko. Podąża się kuniemu. Krok za krokiem. W końcu naszym oczom ukazuje się drewniany domek.Magiczna chatka, która zatrzymała się w czasie. A może czas jej po prostu niedotyczy.Ciepła ręka na chłodnej metalowej klamce. Skrzypnięcie drewnianych drzwi. Przednami otwiera się świat jak z bajki. Wnętrze chatki wygląda jakby udekorowały jepieczołowicie dobre wróżki, figlarne elfy i pracowite skrzaty. Nie dostrzeżemy nigdzieich śladów, za to nie wyjdziemy z podziwu wobec pracy ich niewielkich rączek. Napewno tu były. Kto inny miałby taką fantazję i potrafił tak cudownie przekuć marzeniaw rzeczywistość. Wyczarować słodkie bladoróżowe kokardy i w różne wzory,gigantyczne i maleńkie, zdobiące okna i krzesła, zielone wieńce oraz świeczniki. Ktoinny tak doskonale mógłby nakryć stół bieżnikiem w biało-różową kratkępieczołowicie ozdobionym falbanką, rozłożył prążkowany obrus i bawełnianezabawne serwetki…Na tak pięknie ozdobiony stole nagle pojawiają się tace ze sprężystymi owocowymigalaretkami, w których zamknięte jest wspomnienie lata. Obok nich dumnie piętrząsię mięciutkie magdalenki pod czekoladową kołderką, ponczowe babeczki napoprawę humoru, kandyzowane wiśnie i taki topione w rumie, złote kardamonki icynamonki.Najważniejsze jednak, że nagle wszyscy bliscy nam ludzie gromadzą się wokół tegostołu i właśnie wtedy dzieje się ta najpiękniejsza i najważniejsza magia. „Przywspólnym stole podczas jedzenia składamy sobie dobre życzenia” – wyszeptuje ktoś,wszyscy się śmieją, przytulają, życzą sobie szczęścia. Serwetki idą w ruch, sztućceprzyjemnie dzwonią, cynamon chrzęści w zębach. Życzymy Wam tak pięknych chwil– pełnych radości, czułości, ciepłych pocałunków i bezpiecznych ramion orazpyszności w cudownej atmosferze – nie tylko od święta.zobacz kolekcje domAbyście mogli dodać szczyptę magii do swoich wspólnych chwil, mamy dla Waskapsułową kolekcję Natalia Siebuła DOM. Znajdziecie w niej obrusy i serwetki wsłodką różową kratkę z falbankami, bieżniki i ściereczki w beżowe paseczki, ozdobnekokardki, którymi przystroicie swoje wnętrza według własnej fantazji. Bawcie siędobrze i cieszcie z bycia razem!
HISTORIA O PANNIE ŁAZIEBNEJ29 lip 2024autorstwa Pauliny Klepacz Bolało go kolano. Choć bardzo nie chciał, zatrzymał się na pierwszym lepszymparkingu. Betonoza zalana słońcem a na niej jedno rachityczne drzewko, któreuchowało się tu jakimś cudem. Wysiadł z auta i rozprostował zastane kości.Przeciągnął się, ziewnął i zaczął zastanawiać, co dalej. Do celu miał jeszcze sporo.Jechał do Karlsrunn, dziś to czeska Karlova Studánka. Liczył, że będzie praktyczniesam w niewielkiej uzdrowiskowej miejscowości. Znajdzie jakiś nocleg wzapomnianym pensjonacie, umówi zabiegi, będzie pił zdrojowe wody i spacerował, awłaściwie włóczył się bez celu, zastanawiając się nad swoim życiem. Za dokładniecztery dni wypadały jego trzydzieste urodziny. Z jednej strony czuł, że jeszcze takniewiele wie, niewiele przeżył, zobaczył, poczuł. A z drugiej – jakby miał już za sobącałe życie. Posypało mu się zdrowie, związek, w pracy miał kryzys. Wziął więc urlop,spakował plecak i postanowił pojechać do miasteczka, w którym był kiedyś zaledwieprzyjazdem, przez przypadek. Chciał choć na chwilę przepaść, uciec odwielokomiejskiego zgiełku, fałszywych przyjaźni, swojej niepewności i mnóstwakompleksów.Spacerują po Wrocławiu i nie mogąc wyzwolić się od dusznych myśli o swoimfatalnym położeniu, trafił na Teatralną. Nagle wyrosły przed nim Miejskie ZakładyKąpielowe. XIX-wieczny gmach Wrocławskiego Centrum SPA, jak dziś obiekt sięnazywa, zrobił na nim niemałe wrażenie. Wieże ze strzelistymi dachami, półkolistewysokie okna, mocne mury z odrobiną finezji. Oczywiście słyszał gdzieś kiedyś o tymobiekcie, najpewniej czytał. Postanowił nieco zmienić plan swojej wycieczki i wstąpićdo środka.Po uważnym przestudiowaniu listy zabiegów, zdecydował się na leczniczą kąpiel zborowiny o właściwościach przeciwbólowych, przeciwzapalnych iprzeciwobrzękowych. Już miał iść do wskazanego przez miłą recepcjonistkę gabinetuzabiegowego, ale przystanął przed rzeźbą młodej nagiej dziewczyny dźwigającejpękate dzbany z wodą.– To posąg panny łaziebnej – zagadnęła go kobieta w jasnoróżowym kitlu. –Zapraszam do gabinetu numer 7. Ruszył za nią posłusznie bez słowa, przyglądającsię temu, jak idealnie splecione w warkocz były jej długie kruczoczarne włosy.Marianna zaczęła przygotowywać kąpiel, opowiadając o zaletach kąpieli torfowychoraz dopytując o dolegliwości Jana. Przedstawili się sobie jeszcze pod drzwiami salizabiegowej. Marianna sprawnie wykonywała kolejne czynności, widać, że miała wtym wprawę, robiła to wiele razy dziennie. Woda szumiała przyjemnie, a Mariannazaczęła mu opowiadać znienacka historię o pannie łaziebnej. – To oczywiście historiamiłosna – ostrzegła, robiąc okład z borowiny na jego bolące kolano. ***Nie wiemy, jak miała na imię, tak to już jest, że bohaterki często są bezimienne,wystarczy, że są piękne, cieszą nasze oczy, prawda? Mogła mieć 19, góra 20 lat.Przyjmijmy, że na imię miała Zofia. Były lata 20. XX wieku. Pewnie była zwielodzietnej rodziny i jako najstarsza z rodzeństwa postanowiła pomóc. Zatrudniłasię w Miejskich Zakładach Kąpielowych, które w ówczesnym Breslau działały corazprężniej. Miejsce było bez wątpienia prestiżowe i bardzo nowoczesne. Kompleksoferował nie tylko pływalnie dla dorosłych i dla dzieci podzielone ze względu na płećzgodnie ze zwyczajem tamtych czasów, lecz także łaźnię parową czy oddział wanienhigieniczno-leczniczych. W reprezentacyjnym gmachu mieściła się także restauracja,kawiarnie, czytelnia, działał zakład fryzjerski i inne salony urody. Pływalnia położonabył niedaleko dworca kolejowego i promenady będącej wówczas częstym miejscemspacerów mieszkańców miasta.Zofia pomagała w salach kąpielowych, donosiła wodę do sauny, asystowała przyzabiegach leczniczych. Uwijała się jak w ukropie. W jednej z takich pracowitychchwil, w świetle rzuconym na jej twarz z kolorowego witraża, gdy kręciła się międzyfontannami, stąpała lekko obciążona dzbanami z wodą po kolorowych mozaikachułożonych na podłodze we wnętrzach do rzymskich łaźni, jakby tańczyła podmasywnymi sklepieniami i między kolumnami oraz rzeźbami z piaskowca, dostrzegłją Joseph Hugon. Może akurat przystanęła, by otrzeć niewielką silną dłonią pot zczoła lub poprawić ciasno spleciony warkocz. Joseph się zachwycił. Zofia wydała musię mityczną postacią, rzymską boginką czy nimfą w tej przestrzeni tak mocnonawiązującej do starożytnych rzymskich łaźni.Joseph był studentem wrocławskiego wydziału sztuk pięknych. Jak wielu innychmieszkańców przychodził do łaźni, by zażyć relaksu, porozmawiać, spędzić czas zkolegami. Malował i rzeźbił na zaliczenia do późnych godzin nocnych, potrzebowaławięc oddechu. Kiedy jednak jego serce zabiło mocniej do panny łaziebnej,postanowił odwiedzać zakłady kąpielowe przynajmniej raz w tygodniu. W liście domatki poprosił o dodatkowe fundusze na zabiegi, co uargumentował coraz słabszymzdrowiem. Bywał na Teatralnej, kiedy tylko mógł. Początkowo wystarczało mu jedyniepatrzenie na to, jak Zofia się krząta, dolewa gorącej wody czy podaje komuś ręcznikikąpielowy albo wyciera mokrą podłogę. Z czasem ośmielił się do niej zagadywać,mówić coś o pogodzie, zdrowiu, ona zwykle coś odpowiadała w pośpiechu, poprawiałwłosy i biegła dalej z przepraszającym uśmiechem, bo pracy w łaźni miała coniemiara. Joseph jednak zrzucał to na karb jej nieśmiałości, dziewczęcej niewinnościi jeszcze bardziej mu się Zofia podobała. Uwielbiał przyglądać się jej pracy, jejtwarzy, mokrym od ciepła i potu kosmykom włosy lepiącym się do twarzy, lśniący,policzkom i płonącym oczom, pełnym różanym ustom, dumnemu ostremupodbródkowi. Śniła mu się nocami, myślał o niej co dzień. W końcu postanowiłwyznać pannie łaziebnej to, co do niej czuje, jak bardzo ją wielbi.Wybrał na tę okazję czwartkowy poranek, kiedy ludzi w łaźni było zwykle najmniej aon nie miał tak wcześnie wykładów. Czekał na Zofię w hallu, wiedział, że na pewnobędzie tędy przechodziła, znał dobrze rozkład jej zajęć i trasy, tygodniami śledził jąbacznie. Dziewczyna zdziwiła się, kiedy zwrócił się do niej po imieniu, nie sądziła, żeje zna. Kojarzyła go, przychodził tu dość często jak na studenta. Mówiło się, że jestzamożny i nawet zdolny. Na jego nauki pieniądze miały słać matka i babka. Zofiaprzystanęła na dźwięk swojego imienia, uprzejmie się ukłoniła i zapytał, w czymmoże pomóc szanownemu panu. Szanowny pan nie mógł być od niej wiele starszy.Miał śniadą twarz, gęste ciemnobrązowe włosy i takie też oczy, którymi przyglądał jejsię bacznie. Musiała w duchu przyznać, że był przystojny. Ale i natrętny. Wiele razyzaczepiał ją w łaźni, gdy się spieszyła. Nie jeden raz miała ochotę mu odpyskować,ale przecież nie mogła. Więc tylko wysyłała przepraszający uśmiech i wracała doswoich zajęć. Niełatwo sobie wyobrazić, jak ogromne było jej zdziwienie, kiedydowiedziała się, że ów namolny młodzieniec tak często tutaj bywa dla niej. Żeoczarowany jest jej urodą, zaradnością, wielbi ją jak muzę i chciałby zaprosić ją naspacer. Do parku, na lody, na kawę. Zofia stała chwilę osłupiała, twarz jej płonęła zzakłopotania. Takiego wyznania się nie spodziewała. Owszem, czuła często jegowzrok na sobie w łaźni, ale nie on jeden wlepiał w nią swoje ślepia. Poza tym nie byłyjej miłostki w głowie. Połechtało ją to, że ktoś specjalnie dla niej tu przychodzi, że jąpodziwia, że docenia jej urodę i pracowitość. Nie wiedziała jednak, co o tym myśleć.Czuła się… osaczona. Zaszczuta jak zwierzyna w lesie. Poza tym nie przywykła dotego, by pozwalać sobie na przyjemności. Ona i konkury? Spacer, kawa i lody zestudentem z bogatego domu? To się przecież w głowie nie mieści! Stała osłupiała,myśli galopada, on nalegał, kolejne komplementy pod jej adresem posyłając. Naodczepnego – zgodziła się. Umówili się z nim na sobotę – Zofia akurat miała wolne.Matka będzie zła, że nie pomoże jej przy młodszych dzieciach, ale może zrozumie.Wyrwie się na chwilkę. Wiedziała, że nie może go zawieźć, bo jak poskarży siękomuś wysoko postawionego, to może stracić posadę łaziebnej, a trudno się było onią wystarać w tych czasach – szukali panienek ładnych i zaradnych zarazem, cociężkiej pracy się nie boją i męskich nieprzyjemnych komentarzy na temat piersi,bioder czy warkoczy, a przy tym są posłuszne, miłe, niemal święte. Zofia musiaławiele razy więc gryźć się w język, idąc z ciężkim dzbanami, musiała spuszczać swójwzrok hardy i na usta uśmiech wciskać.Nadeszła sobota. Panna łaziebna Zofia w odświętnej granatowej sukience zapinanejna niewielkie obleczone materiałem okrągłe guziczki, z białym kołnierzykiem iplisowaną spódnicą w pół łydki szła szybko przez Breslau, w rękach ściskając małączarną torebkę z krokodylej skóry zapinaną na metalowe zapięcie z kuleczkami,którą pożyczyła jej matka. Obcasy stukały głośno o bruk. Wracała do domu i byłachyba zadowolona, mimowolnie uśmiechała się pod nosem. Po tej sobocie byłykolejne. Joseph wciąż odwiedzał też Zofię w łaźni, co ją drażniło, ale uśmiechała siępromiennie. W końcu wszyscy twierdzili – i matka, i sąsiadka, i wszystkie innełaziebne, że Zofia ma niebywałe szczęście, bo kto to widział, żeby taki panicz chciałłaziebną. Wprawdzie piękną, ale wciąż ubogą i niewykształconą, cudem potrafiącączytać i pisać. Trzeba myśleć o przyszłości, powtarzała sobie Zofia, i pełna rozterekzgodziła się po sześciu miesiącach wyjść za Josepha – została narzeczoną.Joseph wciąż wielbił Zofię, ale długo jednak żył z jej wyobrażonym obrazem wgłowie. Nie spodziewał się więc po ukochanej twardego charakteru, jaki według niegopanience nie przystoi. Wyobrażał ją sobie niemal jako anielicę, a miał przed sobądziewczynę z krwi i kości, nie wahającą się wyrazić swojego zdania. I to dość ostro.Bez ceregieli. Mimo wszystko był pewien, że to ją chce poślubić, a charakter panienkida się utemperować. Zaczął się zatem głowić, jak taką narzeczoną matce i babceprzedstawić. W końcu wpadł na świetny, według niego, pomysł, jak relacje zkobietami swojego życia poukładać.Znowu sobota. Zofia czekała niecierpliwie w miejscu umówionego spotkania. Wrękach ściskała torebkę z krokodylej skóry, a na sobie cienką sukienkę w koralowymodcieniu. Czuła się dziwnie. Jakby serce w niej urosło. Czyżby niechęć w końcuprzerodziła się w coś na kształt miłości? Panna łaziebna była zaskoczona, ale i corazbardziej szczęśliwa. Postanowiła, że wyzna Josephowi, co czuje. Przyszedł w końcunieco spóźniony, jakiś rozproszony. Powiedział, że najwyższa pora zacząćprzygotowania do ślubu. Z tego powodu oczekiwał przybycia do miast matki i babki.Stwierdził, że lepiej, jeśli ceremonia będzie skromna, bez rozgłosu i bez jej krewnych.Oznajmił również, że Zofia przedstawi się jego rodzinie jako zubożała szlachcianka,którą poznał w czytelni w Miejskich Zakładach Kąpielowych. I niech się ona niemartw o nic, jego matka spokojnie ją nauczy, jak zarządzać domem. I rzecz jasnapora, by lada moment porzuciła pracę łaziebnej. W Zofii krew się zagotowała.Stanęła przed Josephem, oczy jej płonęły, cała płonęła, krew się gotowała w żyłach.W końcu wydusiła z siebie tylko, że musi to przemyśleć i odeszła szybkim krokiem,bo do oczu już cisnęły jej się łzy, których nie potrafiła powstrzymać. Minęło kilka dni. Joseph nieco zdenerwowany wchodzi do gmachu MiejskichZakładów Kąpielowych przy Teatralnej. Próbuje zachowywać się jak gdyby nigdy nic.Na jego widok ludzie się odwracają, szepczą, a biegnąca z dzbanami młodziutkałaziebna blednie. On uśmiecha się do niej i pyta o Zofię. – To pan nic nie wie –łaziebna jest jeszcze bardziej blada, odstawia dzbany i rąbkiem spódnicy ociera oczy.– Całe miasto żyje przecież wypadkiem panny, która spiesząc się w poniedziałkowyporanek do pracy, o świcie, wpadła pod pędzący do pożaru beczkowóz straży… –wydusiła z siebie dziewczyna. Przerażony Joseph patrzył na łaziebną błędnym,pytającym wzrokiem. – Tego samego dnia zmarła. Ludzie mówią, że nie zauważyławozu, bo taka była roztargniona z zakochania – łaziebna zaniosła się szlochem.Joseph doznał szoku. Nie mógł wydusić z siebie słowa. Trupioblady skinął głową iwyszedł. Szedł szybko, byle jak najdalej od Teatralnej, nie chcąc dopuścić do siebieprawdy, próbując pozbyć się słów łaziebnej z głowy. Ostatnie dni, zdenerwowany, zpowodu tego, co między nim a Zofią zaszło, pracował zamknięty w mieszkaniu. Aona, ona, w poniedziałek, w swojej ciemnej sukience i czarnych trzewikachprzemierzała o świcie ulice. Zapewne rozogniona i rozżalona, mając w głowie towszystko, co on jej powiedział, kiedy on spał jeszcze w najlepsze. ***– Joseph Hugon skończył studia i został rzeźbiarzem. Jakoś ułożył sobie życie, jak tomężczyzna, zapewne znalazł opiekunkę domowego ogniska, może tym razempomogła mu w wyborze przedsiębiorcza matka. Jednak nie zapomniał o ukochanejZofii. Po latach wyrzeźbił postać panny łaziebnej i ofiarował ją wrocławskiej łaźni –zakończyła historię Marianna. – Czy tak naprawdę było? Czy ona faktycznie zrozpaczy wpadła pod ten beczkowóz – zaczął dopytywać. Marianna wzruszyłaramionami, spoglądając na duży ścienny zegar. – Tego się już nie dowiemy, ale ja taksobie o tym właśnie myślę. A odpowiadając na poprzednie pytanie – nie, nie pójdę zpanem i duchem pańskiej byłej dziewczyny na kawę. Niech już pan lepiej jedzie doKarlovej, leczyć dalej to kolano i złamane serce. fotografie - Piotr Czyż, bohaterka sesji - Weronika Wacławik, makijaż - Katarzyna Lewińska,produkcja - Katarzyna Zielińskanowa kampania
autorstwa Pauliny Klepacz Bolało go kolano. Choć bardzo nie chciał, zatrzymał się na pierwszym lepszymparkingu. Betonoza zalana słońcem a na niej jedno rachityczne drzewko, któreuchowało się tu jakimś cudem. Wysiadł z auta i rozprostował zastane kości.Przeciągnął się, ziewnął i zaczął zastanawiać, co dalej. Do celu miał jeszcze sporo.Jechał do Karlsrunn, dziś to czeska Karlova Studánka. Liczył, że będzie praktyczniesam w niewielkiej uzdrowiskowej miejscowości. Znajdzie jakiś nocleg wzapomnianym pensjonacie, umówi zabiegi, będzie pił zdrojowe wody i spacerował, awłaściwie włóczył się bez celu, zastanawiając się nad swoim życiem. Za dokładniecztery dni wypadały jego trzydzieste urodziny. Z jednej strony czuł, że jeszcze takniewiele wie, niewiele przeżył, zobaczył, poczuł. A z drugiej – jakby miał już za sobącałe życie. Posypało mu się zdrowie, związek, w pracy miał kryzys. Wziął więc urlop,spakował plecak i postanowił pojechać do miasteczka, w którym był kiedyś zaledwieprzyjazdem, przez przypadek. Chciał choć na chwilę przepaść, uciec odwielokomiejskiego zgiełku, fałszywych przyjaźni, swojej niepewności i mnóstwakompleksów.Spacerują po Wrocławiu i nie mogąc wyzwolić się od dusznych myśli o swoimfatalnym położeniu, trafił na Teatralną. Nagle wyrosły przed nim Miejskie ZakładyKąpielowe. XIX-wieczny gmach Wrocławskiego Centrum SPA, jak dziś obiekt sięnazywa, zrobił na nim niemałe wrażenie. Wieże ze strzelistymi dachami, półkolistewysokie okna, mocne mury z odrobiną finezji. Oczywiście słyszał gdzieś kiedyś o tymobiekcie, najpewniej czytał. Postanowił nieco zmienić plan swojej wycieczki i wstąpićdo środka.Po uważnym przestudiowaniu listy zabiegów, zdecydował się na leczniczą kąpiel zborowiny o właściwościach przeciwbólowych, przeciwzapalnych iprzeciwobrzękowych. Już miał iść do wskazanego przez miłą recepcjonistkę gabinetuzabiegowego, ale przystanął przed rzeźbą młodej nagiej dziewczyny dźwigającejpękate dzbany z wodą.– To posąg panny łaziebnej – zagadnęła go kobieta w jasnoróżowym kitlu. –Zapraszam do gabinetu numer 7. Ruszył za nią posłusznie bez słowa, przyglądającsię temu, jak idealnie splecione w warkocz były jej długie kruczoczarne włosy.Marianna zaczęła przygotowywać kąpiel, opowiadając o zaletach kąpieli torfowychoraz dopytując o dolegliwości Jana. Przedstawili się sobie jeszcze pod drzwiami salizabiegowej. Marianna sprawnie wykonywała kolejne czynności, widać, że miała wtym wprawę, robiła to wiele razy dziennie. Woda szumiała przyjemnie, a Mariannazaczęła mu opowiadać znienacka historię o pannie łaziebnej. – To oczywiście historiamiłosna – ostrzegła, robiąc okład z borowiny na jego bolące kolano. ***Nie wiemy, jak miała na imię, tak to już jest, że bohaterki często są bezimienne,wystarczy, że są piękne, cieszą nasze oczy, prawda? Mogła mieć 19, góra 20 lat.Przyjmijmy, że na imię miała Zofia. Były lata 20. XX wieku. Pewnie była zwielodzietnej rodziny i jako najstarsza z rodzeństwa postanowiła pomóc. Zatrudniłasię w Miejskich Zakładach Kąpielowych, które w ówczesnym Breslau działały corazprężniej. Miejsce było bez wątpienia prestiżowe i bardzo nowoczesne. Kompleksoferował nie tylko pływalnie dla dorosłych i dla dzieci podzielone ze względu na płećzgodnie ze zwyczajem tamtych czasów, lecz także łaźnię parową czy oddział wanienhigieniczno-leczniczych. W reprezentacyjnym gmachu mieściła się także restauracja,kawiarnie, czytelnia, działał zakład fryzjerski i inne salony urody. Pływalnia położonabył niedaleko dworca kolejowego i promenady będącej wówczas częstym miejscemspacerów mieszkańców miasta.Zofia pomagała w salach kąpielowych, donosiła wodę do sauny, asystowała przyzabiegach leczniczych. Uwijała się jak w ukropie. W jednej z takich pracowitychchwil, w świetle rzuconym na jej twarz z kolorowego witraża, gdy kręciła się międzyfontannami, stąpała lekko obciążona dzbanami z wodą po kolorowych mozaikachułożonych na podłodze we wnętrzach do rzymskich łaźni, jakby tańczyła podmasywnymi sklepieniami i między kolumnami oraz rzeźbami z piaskowca, dostrzegłją Joseph Hugon. Może akurat przystanęła, by otrzeć niewielką silną dłonią pot zczoła lub poprawić ciasno spleciony warkocz. Joseph się zachwycił. Zofia wydała musię mityczną postacią, rzymską boginką czy nimfą w tej przestrzeni tak mocnonawiązującej do starożytnych rzymskich łaźni.Joseph był studentem wrocławskiego wydziału sztuk pięknych. Jak wielu innychmieszkańców przychodził do łaźni, by zażyć relaksu, porozmawiać, spędzić czas zkolegami. Malował i rzeźbił na zaliczenia do późnych godzin nocnych, potrzebowaławięc oddechu. Kiedy jednak jego serce zabiło mocniej do panny łaziebnej,postanowił odwiedzać zakłady kąpielowe przynajmniej raz w tygodniu. W liście domatki poprosił o dodatkowe fundusze na zabiegi, co uargumentował coraz słabszymzdrowiem. Bywał na Teatralnej, kiedy tylko mógł. Początkowo wystarczało mu jedyniepatrzenie na to, jak Zofia się krząta, dolewa gorącej wody czy podaje komuś ręcznikikąpielowy albo wyciera mokrą podłogę. Z czasem ośmielił się do niej zagadywać,mówić coś o pogodzie, zdrowiu, ona zwykle coś odpowiadała w pośpiechu, poprawiałwłosy i biegła dalej z przepraszającym uśmiechem, bo pracy w łaźni miała coniemiara. Joseph jednak zrzucał to na karb jej nieśmiałości, dziewczęcej niewinnościi jeszcze bardziej mu się Zofia podobała. Uwielbiał przyglądać się jej pracy, jejtwarzy, mokrym od ciepła i potu kosmykom włosy lepiącym się do twarzy, lśniący,policzkom i płonącym oczom, pełnym różanym ustom, dumnemu ostremupodbródkowi. Śniła mu się nocami, myślał o niej co dzień. W końcu postanowiłwyznać pannie łaziebnej to, co do niej czuje, jak bardzo ją wielbi.Wybrał na tę okazję czwartkowy poranek, kiedy ludzi w łaźni było zwykle najmniej aon nie miał tak wcześnie wykładów. Czekał na Zofię w hallu, wiedział, że na pewnobędzie tędy przechodziła, znał dobrze rozkład jej zajęć i trasy, tygodniami śledził jąbacznie. Dziewczyna zdziwiła się, kiedy zwrócił się do niej po imieniu, nie sądziła, żeje zna. Kojarzyła go, przychodził tu dość często jak na studenta. Mówiło się, że jestzamożny i nawet zdolny. Na jego nauki pieniądze miały słać matka i babka. Zofiaprzystanęła na dźwięk swojego imienia, uprzejmie się ukłoniła i zapytał, w czymmoże pomóc szanownemu panu. Szanowny pan nie mógł być od niej wiele starszy.Miał śniadą twarz, gęste ciemnobrązowe włosy i takie też oczy, którymi przyglądał jejsię bacznie. Musiała w duchu przyznać, że był przystojny. Ale i natrętny. Wiele razyzaczepiał ją w łaźni, gdy się spieszyła. Nie jeden raz miała ochotę mu odpyskować,ale przecież nie mogła. Więc tylko wysyłała przepraszający uśmiech i wracała doswoich zajęć. Niełatwo sobie wyobrazić, jak ogromne było jej zdziwienie, kiedydowiedziała się, że ów namolny młodzieniec tak często tutaj bywa dla niej. Żeoczarowany jest jej urodą, zaradnością, wielbi ją jak muzę i chciałby zaprosić ją naspacer. Do parku, na lody, na kawę. Zofia stała chwilę osłupiała, twarz jej płonęła zzakłopotania. Takiego wyznania się nie spodziewała. Owszem, czuła często jegowzrok na sobie w łaźni, ale nie on jeden wlepiał w nią swoje ślepia. Poza tym nie byłyjej miłostki w głowie. Połechtało ją to, że ktoś specjalnie dla niej tu przychodzi, że jąpodziwia, że docenia jej urodę i pracowitość. Nie wiedziała jednak, co o tym myśleć.Czuła się… osaczona. Zaszczuta jak zwierzyna w lesie. Poza tym nie przywykła dotego, by pozwalać sobie na przyjemności. Ona i konkury? Spacer, kawa i lody zestudentem z bogatego domu? To się przecież w głowie nie mieści! Stała osłupiała,myśli galopada, on nalegał, kolejne komplementy pod jej adresem posyłając. Naodczepnego – zgodziła się. Umówili się z nim na sobotę – Zofia akurat miała wolne.Matka będzie zła, że nie pomoże jej przy młodszych dzieciach, ale może zrozumie.Wyrwie się na chwilkę. Wiedziała, że nie może go zawieźć, bo jak poskarży siękomuś wysoko postawionego, to może stracić posadę łaziebnej, a trudno się było onią wystarać w tych czasach – szukali panienek ładnych i zaradnych zarazem, cociężkiej pracy się nie boją i męskich nieprzyjemnych komentarzy na temat piersi,bioder czy warkoczy, a przy tym są posłuszne, miłe, niemal święte. Zofia musiaławiele razy więc gryźć się w język, idąc z ciężkim dzbanami, musiała spuszczać swójwzrok hardy i na usta uśmiech wciskać.Nadeszła sobota. Panna łaziebna Zofia w odświętnej granatowej sukience zapinanejna niewielkie obleczone materiałem okrągłe guziczki, z białym kołnierzykiem iplisowaną spódnicą w pół łydki szła szybko przez Breslau, w rękach ściskając małączarną torebkę z krokodylej skóry zapinaną na metalowe zapięcie z kuleczkami,którą pożyczyła jej matka. Obcasy stukały głośno o bruk. Wracała do domu i byłachyba zadowolona, mimowolnie uśmiechała się pod nosem. Po tej sobocie byłykolejne. Joseph wciąż odwiedzał też Zofię w łaźni, co ją drażniło, ale uśmiechała siępromiennie. W końcu wszyscy twierdzili – i matka, i sąsiadka, i wszystkie innełaziebne, że Zofia ma niebywałe szczęście, bo kto to widział, żeby taki panicz chciałłaziebną. Wprawdzie piękną, ale wciąż ubogą i niewykształconą, cudem potrafiącączytać i pisać. Trzeba myśleć o przyszłości, powtarzała sobie Zofia, i pełna rozterekzgodziła się po sześciu miesiącach wyjść za Josepha – została narzeczoną.Joseph wciąż wielbił Zofię, ale długo jednak żył z jej wyobrażonym obrazem wgłowie. Nie spodziewał się więc po ukochanej twardego charakteru, jaki według niegopanience nie przystoi. Wyobrażał ją sobie niemal jako anielicę, a miał przed sobądziewczynę z krwi i kości, nie wahającą się wyrazić swojego zdania. I to dość ostro.Bez ceregieli. Mimo wszystko był pewien, że to ją chce poślubić, a charakter panienkida się utemperować. Zaczął się zatem głowić, jak taką narzeczoną matce i babceprzedstawić. W końcu wpadł na świetny, według niego, pomysł, jak relacje zkobietami swojego życia poukładać.Znowu sobota. Zofia czekała niecierpliwie w miejscu umówionego spotkania. Wrękach ściskała torebkę z krokodylej skóry, a na sobie cienką sukienkę w koralowymodcieniu. Czuła się dziwnie. Jakby serce w niej urosło. Czyżby niechęć w końcuprzerodziła się w coś na kształt miłości? Panna łaziebna była zaskoczona, ale i corazbardziej szczęśliwa. Postanowiła, że wyzna Josephowi, co czuje. Przyszedł w końcunieco spóźniony, jakiś rozproszony. Powiedział, że najwyższa pora zacząćprzygotowania do ślubu. Z tego powodu oczekiwał przybycia do miast matki i babki.Stwierdził, że lepiej, jeśli ceremonia będzie skromna, bez rozgłosu i bez jej krewnych.Oznajmił również, że Zofia przedstawi się jego rodzinie jako zubożała szlachcianka,którą poznał w czytelni w Miejskich Zakładach Kąpielowych. I niech się ona niemartw o nic, jego matka spokojnie ją nauczy, jak zarządzać domem. I rzecz jasnapora, by lada moment porzuciła pracę łaziebnej. W Zofii krew się zagotowała.Stanęła przed Josephem, oczy jej płonęły, cała płonęła, krew się gotowała w żyłach.W końcu wydusiła z siebie tylko, że musi to przemyśleć i odeszła szybkim krokiem,bo do oczu już cisnęły jej się łzy, których nie potrafiła powstrzymać. Minęło kilka dni. Joseph nieco zdenerwowany wchodzi do gmachu MiejskichZakładów Kąpielowych przy Teatralnej. Próbuje zachowywać się jak gdyby nigdy nic.Na jego widok ludzie się odwracają, szepczą, a biegnąca z dzbanami młodziutkałaziebna blednie. On uśmiecha się do niej i pyta o Zofię. – To pan nic nie wie –łaziebna jest jeszcze bardziej blada, odstawia dzbany i rąbkiem spódnicy ociera oczy.– Całe miasto żyje przecież wypadkiem panny, która spiesząc się w poniedziałkowyporanek do pracy, o świcie, wpadła pod pędzący do pożaru beczkowóz straży… –wydusiła z siebie dziewczyna. Przerażony Joseph patrzył na łaziebną błędnym,pytającym wzrokiem. – Tego samego dnia zmarła. Ludzie mówią, że nie zauważyławozu, bo taka była roztargniona z zakochania – łaziebna zaniosła się szlochem.Joseph doznał szoku. Nie mógł wydusić z siebie słowa. Trupioblady skinął głową iwyszedł. Szedł szybko, byle jak najdalej od Teatralnej, nie chcąc dopuścić do siebieprawdy, próbując pozbyć się słów łaziebnej z głowy. Ostatnie dni, zdenerwowany, zpowodu tego, co między nim a Zofią zaszło, pracował zamknięty w mieszkaniu. Aona, ona, w poniedziałek, w swojej ciemnej sukience i czarnych trzewikachprzemierzała o świcie ulice. Zapewne rozogniona i rozżalona, mając w głowie towszystko, co on jej powiedział, kiedy on spał jeszcze w najlepsze. ***– Joseph Hugon skończył studia i został rzeźbiarzem. Jakoś ułożył sobie życie, jak tomężczyzna, zapewne znalazł opiekunkę domowego ogniska, może tym razempomogła mu w wyborze przedsiębiorcza matka. Jednak nie zapomniał o ukochanejZofii. Po latach wyrzeźbił postać panny łaziebnej i ofiarował ją wrocławskiej łaźni –zakończyła historię Marianna. – Czy tak naprawdę było? Czy ona faktycznie zrozpaczy wpadła pod ten beczkowóz – zaczął dopytywać. Marianna wzruszyłaramionami, spoglądając na duży ścienny zegar. – Tego się już nie dowiemy, ale ja taksobie o tym właśnie myślę. A odpowiadając na poprzednie pytanie – nie, nie pójdę zpanem i duchem pańskiej byłej dziewczyny na kawę. Niech już pan lepiej jedzie doKarlovej, leczyć dalej to kolano i złamane serce. fotografie - Piotr Czyż, bohaterka sesji - Weronika Wacławik, makijaż - Katarzyna Lewińska,produkcja - Katarzyna Zielińskanowa kampania
W A R S Z A W A. epizod 617 lip 2024Miejsce akcji - al. Armii Ludowej 16Na budynku Wydziału Inżynierii Lądowej Politechniki Warszawskiej przyciąga wzroksłoneczna kompozycja z płytek ceramicznych – fryz mozaikowy autorstwaKazimierza Gąsiorowskiego i Teresy Chromy-Gąsiorowskiej. Praca powstała w 1976roku na budynku a jej tematem przewodnim jest historia Don Kichota z powieściMiguela Cervantesa. "SEZON ROZSTAŃ" ~ PAULINA KLEPACZWraz z nadciągającymi wakacjami, u progu lata dusznego, słodkiego ilepkiego, pęczniejącego, kiedy krew w nas buzuje, następuje sezon rozstań.Upał odbiera nam rozum. Letnie burze dodają wiatru w żagle. I myśli sobieczłowiek, że jakoś to będzie. Jakoś tam się poskłada znowu, poskleja czypołata potłuczone serce. Jakiś letni romans bez wątpienia nadejdzie a wraz znim czar zapomnienia. Latem chce się zaszaleć. Pożyć. Bez zobowiązań. Ale iczasem uciec. Hen daleko. Przed sobą samym.W jeden z upalnych czerwcowych dni stanąłeś w moim progu a mi stanęłoserce. Nie miałam wątpliwości, po co przyszedłeś. Wiedziałam, że to, co jestmiędzy nami to nie na zawsze. Nie całkiem na poważnie. Że upomni sięprędzej czy później jedno z nas o wolność. Nie sądziłam jednak, że tobędziesz właśnie ty, że tu, że teraz. Wyobrażałam sobie ten nieuchronny moment na milion sposobów podczasbezsennych księżycowych nocy. Układałam w głowie idealne, piękne i długiedialogi. Słowa otuchy, podziękowania, jakieś na przyszłość życzenia. A teraznie mogę nic z siebie wydusić, mam mętlik w głowie i jakby ktoś mi coś zabrałze środka, wyrwał, wydarł przemocą i już za tym czymś nienamacalnymcholernie tęsknię.I tak stoję w tym progu w odświętnej sukience. Łzy wielkie jak grochy lecąceciurkiem i katar do kostek. Zachodzące słońce, co praży, jak gdyby nigdy nic,osusza moje łzy, łaskocze po twarzy, jakby chciało mnie pocieszyć czy dodaćotuchy.Maślany uśmiech z moich ust znikł. Ale jestem. Cala i zdrowa. Nie rozpadłamsię na milion kawałków. Jeszcze. Może ciągle jestem w szoku. Albo wniezwykłej żałobie. Po miłości co ledwie rozkwitła. Ledwo co zaczęliśmy snuć irealizować wspólne plany. Nieśmiałe, niewielkie, ale nasze. ZwiedzaćWarszawę za rękę. Chciałam słuchać, jak opowiadasz mi o architekturze,nawet tuż zaraz po seksie. Jeszcze pamiętam twój zapach. Ciepło twoich najbezpieczniejszych naświecie rąk. Niezwykłą miękkość włosów. Subtelny odcień oczu. Kocham cię.Jeszcze pewnie tylko przez chwilę. Gardło mam ściśnięte i niestety tegowyznania miłosnego, którego tak bardzo się bałam, teraz nawet niewyszepczę.Innej zaparzysz kawę rano. Zawrócisz w głowie. Poturbujesz serce. A twojedawno temu złamane nie ma się chyba dobrze do dziś. Martwię się o ciebie.Zamiast się wściekać i przeklinać, zastanawiam, jak się masz. Jak się majątwoje demony, o których za bardzo nie chciałeś mi opowiadać. Czy znajdzieszgdzieś w końcu pocieszenie, którego nie potrafiłam ci dać? Czy to walka zwiatrakami? fotografie Piotr Czyż ~ bohaterka sesji Helena Ganjalyan
Miejsce akcji - al. Armii Ludowej 16Na budynku Wydziału Inżynierii Lądowej Politechniki Warszawskiej przyciąga wzroksłoneczna kompozycja z płytek ceramicznych – fryz mozaikowy autorstwaKazimierza Gąsiorowskiego i Teresy Chromy-Gąsiorowskiej. Praca powstała w 1976roku na budynku a jej tematem przewodnim jest historia Don Kichota z powieściMiguela Cervantesa. "SEZON ROZSTAŃ" ~ PAULINA KLEPACZWraz z nadciągającymi wakacjami, u progu lata dusznego, słodkiego ilepkiego, pęczniejącego, kiedy krew w nas buzuje, następuje sezon rozstań.Upał odbiera nam rozum. Letnie burze dodają wiatru w żagle. I myśli sobieczłowiek, że jakoś to będzie. Jakoś tam się poskłada znowu, poskleja czypołata potłuczone serce. Jakiś letni romans bez wątpienia nadejdzie a wraz znim czar zapomnienia. Latem chce się zaszaleć. Pożyć. Bez zobowiązań. Ale iczasem uciec. Hen daleko. Przed sobą samym.W jeden z upalnych czerwcowych dni stanąłeś w moim progu a mi stanęłoserce. Nie miałam wątpliwości, po co przyszedłeś. Wiedziałam, że to, co jestmiędzy nami to nie na zawsze. Nie całkiem na poważnie. Że upomni sięprędzej czy później jedno z nas o wolność. Nie sądziłam jednak, że tobędziesz właśnie ty, że tu, że teraz. Wyobrażałam sobie ten nieuchronny moment na milion sposobów podczasbezsennych księżycowych nocy. Układałam w głowie idealne, piękne i długiedialogi. Słowa otuchy, podziękowania, jakieś na przyszłość życzenia. A teraznie mogę nic z siebie wydusić, mam mętlik w głowie i jakby ktoś mi coś zabrałze środka, wyrwał, wydarł przemocą i już za tym czymś nienamacalnymcholernie tęsknię.I tak stoję w tym progu w odświętnej sukience. Łzy wielkie jak grochy lecąceciurkiem i katar do kostek. Zachodzące słońce, co praży, jak gdyby nigdy nic,osusza moje łzy, łaskocze po twarzy, jakby chciało mnie pocieszyć czy dodaćotuchy.Maślany uśmiech z moich ust znikł. Ale jestem. Cala i zdrowa. Nie rozpadłamsię na milion kawałków. Jeszcze. Może ciągle jestem w szoku. Albo wniezwykłej żałobie. Po miłości co ledwie rozkwitła. Ledwo co zaczęliśmy snuć irealizować wspólne plany. Nieśmiałe, niewielkie, ale nasze. ZwiedzaćWarszawę za rękę. Chciałam słuchać, jak opowiadasz mi o architekturze,nawet tuż zaraz po seksie. Jeszcze pamiętam twój zapach. Ciepło twoich najbezpieczniejszych naświecie rąk. Niezwykłą miękkość włosów. Subtelny odcień oczu. Kocham cię.Jeszcze pewnie tylko przez chwilę. Gardło mam ściśnięte i niestety tegowyznania miłosnego, którego tak bardzo się bałam, teraz nawet niewyszepczę.Innej zaparzysz kawę rano. Zawrócisz w głowie. Poturbujesz serce. A twojedawno temu złamane nie ma się chyba dobrze do dziś. Martwię się o ciebie.Zamiast się wściekać i przeklinać, zastanawiam, jak się masz. Jak się majątwoje demony, o których za bardzo nie chciałeś mi opowiadać. Czy znajdzieszgdzieś w końcu pocieszenie, którego nie potrafiłam ci dać? Czy to walka zwiatrakami? fotografie Piotr Czyż ~ bohaterka sesji Helena Ganjalyan