top of page

W A R S Z A W A. epizod 3

Warszawa w odcinkach. We fragmentach. Przed Wami warszawska seria, a właściwie serial. Kolejne epizody to moje małe zachwyty. Zachwyty miastem, które na tle innych stolic może jest niepozorne, kryje w sobie jednak mnóstwo sekretów, które można dość szybko oswoić i cieszyć się jego wielkomiejskością, która jednak nie męczy i ma w sobie coś swojskiego. To historia Polski i poszczególnych ludzi zamknięta w administracyjnych ramach. To też historia architektury i walki o idee. Chodźcie z nami na spacer po Warszawie.

Miejsce akcji : Warszawa, skwer im. płk. Zdzisława Kuźmirskiego-Pacaka
 

Kiedyś mi powiedziałeś „nie przejmuj się, wszystko zawsze będzie tak, jak jest”.
Przede wszystkim mieliśmy zostać my. Tacy przez duże m. Choćby nie wiem co.
Dzisiaj nie ma tu Ciebie. Pamiętam, że pachniałeś jak roztarty w dłoniach piołun i
ciepły letni deszcz. Twoje włosy falowały. Były ciemnobrązowe. Oczy… Hm, chyba
szare. Czy to możliwe, żebym zapomniała, jak wyglądały twoje oczy? Ile to już lat?
Trzy? Cztery? Ach, sześć. Ludzie mówią, że nie zmieniłam się nic a nic. Ale ja widzę
te zmarszczki, te bruzdy, te ślady pod oczami po łzach, które płynęły mimo woli.
Mimo że powtarzałam, że nie jesteś wart mojej złości ani żalu. Odszedłeś tak,
jakbyśmy mieli się zobaczyć znowu, zaraz, za dwa dni, góra trzy. Staliśmy na tym
skwerze. Wiosenny wiatr niósł ze sobą zapach bzu. Wracaliśmy z pracy.
Wdychaliśmy przedwieczorny zapach miasta. Następnego dnia zadzwoniłeś,
zapytałeś, jak się mam i nie czekając na odpowiedź, jak gdyby nigdy nic,
powiedziałeś, że to koniec, że nie możemy w to brnąć, bo twój ojciec, twoja matka,
zresztą moja pewnie też by nie była zadowolona. Nie powiedziałam nic. Ty też
milczałeś. W końcu wydukałeś „no to cześć” i odłożyłeś słuchawkę.


 
Poznaliśmy się przypadkiem. Jechaliśmy tym samym tramwajem. Dostrzegłam cię
kątem oka, wydałeś mi się wtedy taki przystojny. Ciepłe popołudniowe słońce
wpadało przez okna tramwaju. Sierpień pachniał kurzem, zmęczonymi ludźmi,
upałem. Wyłapałeś moje spojrzenie. Poczułeś, jak ślizga się po twoim łuku
brwiowym, nosie, policzku, opalonym karku. Uśmiechnęłam się zawadiacko, tyle mi
pozostało. Nie chciałam odwracać wzroku, nie byłam spłoszona tym, że mnie
przyłapałeś. Spodobała ci się moja bezczelność. Wysiadłeś o przystanek wcześniej,
razem ze mną, i zapytałeś, czy możesz mnie odprowadzić pod domu. Wahałam się.
Jednak dostrzegłam w twoich oczach łagodność, było jeszcze jasno, na ulicach pełno
ludzi. Skinęłam głową. Wziąłeś ode mnie teczkę z nutami oraz siatkę z zakupami.
Szliśmy powoli, w milczeniu. Pod moją klatką oddałeś mi rzeczy i zapytałeś, czy
chciałabym się z tobą umówić.

 
Pewnego razu, pamiętam, poszliśmy oglądać rzeźby, zgadywać ich znaczenia.
Opowiadałam ci, że to pozostałość po I Biennale Rzeźby z Metalu w 1968 roku, które
miało na celu skonsolidowanie sztuki i przemysłu. Stołeczne fabryki zapewniły
artystom metalowe elementy, głównie odpady poprodukcyjne, oraz całe zaplecze
techniczne. Powstało 60 konstrukcji z metalu, w większości abstrakcyjnych,
stworzonych przez 35 twórców. Tłumaczyłam ci, a tym słuchałeś uważnie,
pozwalałeś sobie wyjaśniać, choć wiedziałeś o tym na pewno o wiele więcej z racji
swojej pracy. Lubiłeś mnie poza tym słuchać, śledziłeś ruchy moich ust, trzymałeś
moje dłonie w swoich. W takich chwilach faktycznie czułam, że nic nigdy się nie
zmieni, także między nami, że świat i my będziemy tacy sami, jak tego pierwszego
dnia, kiedy wpadliśmy na siebie przypadkiem w tramwaju wiozącym nas po pracy do
domu. Teraz na ulicę Kasprzaka wraca tramwaj, „galeria samochodowa” musiała
więc zostać przeniesiona na skwer. Rzeźby, które ocalały przed różnymi zakusami,
które nie poddały się upływowi czasu, zostały wyczyszczone, odmalowane, lśnią
między wściekle soczystą zielenią. Czy to dobra zmiana? Wszystko się zmienia. Tak
jak my. Czy o tobie myślę? Czasem. Czy mi bez ciebie dobrze? Jak najlepiej. Dawno
wyschły słone łzy.

 
Byłam taka szczęśliwa. Świat razem ze mną. Wiosna szalała. Nie liczyłam czasu, ale
przecież od sierpnia, dusznego, upalnego, działającego na zmysły, minęło kilka
miesięcy. Przez świat przetoczyła się najpierw jesień, potem zima. Szalał wiatr,
deszcz moczył nas do suchej nitki, padał śnieg, czasem walił w nas grad. A my
chodziliśmy za rękę w każdą pogodę. Roześmiani od ucha do ucha. Nienasyceni
sobą. Wydawało mi się, że nic nas nie może rozdzielić, poróżnić, że pokonamy
wszystkie przeciwności losu, wszelkie przeszkody, zwłaszcza te istniejące w naszych
głowach. Tak długo czekaliśmy na wiosnę i kiedy w końcu nadeszła, siadaliśmy na
ławce w parku pośród zieleni, trzymaliśmy się za ręce i nie mówiliśmy nic. Tak nam
było ze sobą dobrze. Albo znowu wracaliśmy pod naszą ulubioną rzeźbę, gdzie
pocałowaliśmy się po raz pierwszy, gdzie zalała nas fala nieoczekiwanej słodyczy,
pożądania. Nie było nas ani odrobiny zwątpienia. W tym pocałunku kryła się
absolutna pewność, że to właśnie my, że musieliśmy na siebie trafić. Że gdyby nie
ten tramwaj, to autobus. Albo sklep osiedlowy. A teraz nie pamiętam dokładnie
twoich oczu, smak pocałunków gdzieś się rozmył. Być my – tacy przez duże m – to
był może tylko taki sen, który śni się przez zbyt wiele nocy.


 
fotografie ~ Piotr Czyż . pozuje ~ Natalia Bielecka

Comments


bottom of page